poniedziałek, 30 października 2017

Spotkania i rozstania na moście marzeń - "Minky Momo in Yume ni Kakeru Hashi" (1993)

"Minky Momo" to jedna z najbardziej wpływowych serii dla bajek o czarodziejkach. Nie tylko zapoczątkowała odnogę czarodziejskich księżniczek, ale też poruszała multum zaskakująco dojrzałych wątków związanych choćby z dojrzewaniem, przemijaniem czy też godzeniem się ze śmiercią najbliższych, które chętnie powielane były przez późniejsze czarodziewczynkowe tytuły. Niestety, mimo to do tej pory żadna grupa fansuberska nie podjęła się kompletnego przetłumaczenia obu serii telewizyjnych z jej udziałem. W sieci znaleźć można zaledwie kilka pierwszych epizodów. Na całe szczęście jednak, przetłumaczone zostały wszystkie OVA, które można ze spokojem obejrzeć bez znajomości serii telewizyjnych. W dzisiejszej recenzji chciałbym przybliżyć wam moją ulubioną, zawierającą w sobie wszystko to, co w Momo najlepsze.

W pewnym mieście znajduje się piękny stary most. Legenda głosi, że jeśli dwoje ludzi raz się na nim spotka, to z całą pewnością ich ścieżki skrzyżują się nań ponownie.
Pewnego dnia mała Momo poznaje na nim chłopczyka, który niezbyt wierzy w związaną z budowlą opowieść. By udowodnić mu jej prawdziwość, nasza bohaterka obiecuje, że każdego dnia będzie na niego czekać. W ten sposób na pewno spotkają się ponownie, prawda? 
Następnego dnia jednak, jej nowy przyjaciel nie zjawia się. Ani następnego. Ani następnego... i tak mija cały rok...

Zacznijmy może od tego, że mimo wyraźnego wyróżnienia w tytule, Momo nie jest tak do końca główną bohaterką tej OVA. Owszem, gra w niej ważną rolę i to jej oczami widz obserwuje rozgrywające się na ekranie wydarzenia, ale historia nie koncentruje się tylko i wyłącznie na niej. Dużo bardziej istotni są tytułowy most oraz przechodzący przez niego ludzie, z którymi Momo wchodzi w interakcje. Kapeluszowa modelka, oczytany okularnik, sprzedawca słodyczy, kobieta z zakupami, starowinka prowadząca kiosk z pocztówkami, kwiaciarka i zakochany w niej bez pamięci żołnierz, dwoje staruszków wyprowadzających pieski na spacer, czy choćby tajemnicza piękność, która ciągle szuka szczęścia w miłości. W trakcie tych 40 minut razem z Momo będziemy mogli zaobserwować kolejne ich spotkania, rozstania i powroty, które - mimo swej krótkości - OVA pokazuje po prostu fantastycznie. Twórcy "Yume ni Kakeru Hashi" doskonale rozumieli zasadę "show, don't tell", dzięki czemu dużo więcej tutaj zgrabnego opowiadania historii samym obrazem, aniżeli recytowania ekspozycji ustami bohaterów. Nawet kiedy w danym momencie Momo prowadzi konwersację z jakąś postacią, w tle można zaobserwować jak inni bohaterowie wykonują różnorakie czynności, wchodzą ze sobą w interakcje, popychając swoje wątki do przodu. A to staruszkowie z pieskami się mijają i ich pupile zwracają na siebie uwagę; a to po drugiej stronie mostu przejeżdża dziewczynka na rowerku i rozgląda się, jakby kogoś szukała; a to sportowiec, nie zważając na zmieniające się warunki pogodowe czy tłumy paradujących, biegnie szykując się do maratonu; a to znowuż za plecami bohaterów powolutku przechodzi kobieta z pieczywem, spoglądając ze smutkiem na przejeżdżający tramwaj. Z każdym kolejnym segmentem dowiadujemy się o tych postaciach coraz więcej i więcej, a pod sam koniec każdy z ich wątków zostaje jeszcze w satysfakcjonujący sposób domknięty. Godne podziwu, biorąc pod uwagę jak wiele różnych osób z różnymi historiami na tytułowym moście się pojawia. Fenomenalnie został też w OVA tej ukazany upływ czasu - zamiast mówić napisami czy ustami bohaterów, że minęło tyle i tyle czasu, obrazowane jest nam to za pomocą stopniowo strzępiącego się latawca na lampie, zmieniających się reklam na bokach tramwaju, warunków pogodowych, jedzenia na straganach, czy też ubiorów i uczesań samych bohaterów. Wszystko to, w zestawieniu z fantastyczną oprawą audiowizualną tworzy niesamowitą atmosferę, która oczarowuje i wciąga bez reszty, skłaniając jednocześnie do refleksji.

Właśnie - oprawa audiowizualna! "Yume ni Kakeru Hashi" to naprawdę prześliczna kreskówka. Pełne uroku, kolorowe, bajkowe projekty postaci prezentują się bardzo sympatycznie, a dodatkowo w trakcie dialogów serwowany jest nam bardzo fajny character acting w ich wykonaniu - rozzłoszczona kwiaciarka rozrywa kwiatki, pilot samolotu salutuje ze swej kabiny, okularnik po stłuczeniu okularów mruży oczy i próbuje poprawiać puste oprawki, by lepiej widzieć etc. Na spory plus także to, że nawet gdy na ekranie pojawiają się ogromne tłumy, to nie są to uproszczone klony, a faktycznie różniące się od siebie, bardzo szczegółowe postacie! Strasznie spodobały mi się też pieczołowicie dopracowane tła i kolorystyka bajki. Choć akcja całej OVA rozgrywa się w większości na jednym starym moście, to rysownicy wcale nie poszli na łatwiznę. Jak pisałem, mamy tu do czynienia z bardzo obrazowym przedstawieniem upływu czasu, a więc raz będziemy mogli zobaczyć most skąpany w pomarańczowych promieniach zachodzącego słońca; innym razem rozświetlony nocnymi latarniami i lampionami trzymanymi przez przechodniów; innym znowuż pokryty grubą warstwą śniegu i utrzymany w wyciszających, melancholijnych kolorach. Na sporą pochwałę zasługuje także animacja. "Yume ni Kakeru Hashi" nie jest co prawda żadnym hitem kina akcji, pełnym pościgów i wybuchów, ale wciąż pojawia się tu mnóstwo naprawdę ładnych, schludnie i płynnie zanimowanych sekwencji. Na szczególne wspomnienie zasługują scena pokazu akrobacji lotniczych podczas parady oraz jedna z sekwencji końcowych z pocztówkami i promyczkami światła spadającymi z nieba, której dokładniejsze opowiedzenie byłoby jednak strasznym spoilerem.
Pod względami dźwiękowymi "Yume ni Kakeru Hashi" również nie zawodzi. Dla lepszego budowania klimatu OVA bardzo dobrze operuje nie tylko nastrojową muzyką, ale również samymi efektami dźwiękowymi. Ludzie wiwatujący na paradzie, wybuchy fajerwerków, dzwonek czy też stukot kół tramwaju, ludzkie kroki, a także szum deszczu, wody czy wiatru odgrywają tutaj rolę nie mniejszą, niż świetne kompozycje Tomokiego Hasekawy. Kiedy trzeba, bajka potrafi także świetnie posłużyć się ciszą, co pozwala odbiorcy lepiej się skupić i wsłuchać w dialogi między bohaterami. 
W roli tytułowej bohaterki występuje słynna Megumi Hayashibara, znana chyba każdemu kto chińskimi bajkami interesuje się troszeczkę bardziej. Znana z ról tak kultowych postaci jak Rei Ayanami z "Neon Genesis Evangelion", Lina Inverse ze "Slayers", czy też Pai Ayanokouji z "3x3 Eyes", również i tu daje popis swoich fantastycznych zdolności aktorskich. Oprócz niej będziemy mieli okazję usłyszeć tu także, świętej pamięci już, Yuuko Mizutani (Luchs z "Saber Marionette J", Excellen Browning z "Super Robot Taisen", Mihoshi Kuramitsu z "Tenchi Muyo!") czy też Mikę Doi (Misa Hayase z "Macross", Marvel z "Aura Battler Dunbine", Queen Serenity z "Sailor Moon").

"Minky Momo in Yume ni Kakeru Hashi" to malutkie arcydzieło i ogromna szkoda, że tak mało ludzi miało okazję się z nim zapoznać. W niespełna 40 minut udaje się mu zgrabnie opowiedzieć kilka różnych, poruszających historii i świetnie zobrazować nieustannie postępujący upływ czasu. Miast serwować widzowi tony oczywistej ekspozycji ustami bohaterów, woli posługiwać się obrazem i dźwiękiem. Bawi, wzrusza i skłania do refleksji, bez silenia się na tanie zabiegi znane z wielu popularnych produkcji. Zdecydowanie widać, że jest to bajka, w której stworzenie poszło naprawdę mnóstwo serca. Serdecznie polecam każdemu, bez względu na wiek!

Typ Anime - Seria OVA
Rok produkcji - 1993
Pełny Tytuł: „Minky Momo in Yume ni Kakeru Hashi” ("Minky Momo in the Bridge Over Dreams"
 Reżyseria: Yoshitaka Fujimoto
Scenariusz: Akemi Omode
Muzyka: Tomoki Hasekawa
Gatunek: Familijny, Obyczajowy
Liczba Odcinków: 1
Studio: Ashi Production
Ocena Recenzenta: 9/10

Screeny:






piątek, 6 października 2017

Śpiewające Gundamy kontra Bawarscy Iluminaci - "Senki Zesshou Symphogear AXZ" (2017)

Symphogear to jedna z moich ulubionych franczyz magical girls. Radośnie głupawa, świetnie udźwiękowiona, pełna barwnych i sympatycznych postaci odwalających tak over the top akcje, jak surfowanie na rakietach, zmienianie się w ogromne pięści, ostrzeliwanie satelitarnym działem Wieży Babel, czy też suplexowanie promów kosmicznych. Dodatkowo seria obfituje w nawiązania do kina akcji - szczególnie chińskiego z naciskiem na filmy z Jackie Chanem - oraz bajek z wielkimi robotami. Nic więc dziwnego, że dostarcza mi nieludzkich ilości frajdy z każdym kolejnym sezonem. A przynajmniej dostarczała, do drugiej połowy GX, kiedy to nagle twórcy stwierdzili że trzeba koniecznie widzowi sprzedać "poważną" dramę o rozbitej rodzinie i uziemić większość fajnych postaci na łodzi podwodnej. Na domiar złego, owa drama została zakończona w sposób tak sztuczny i wymuszony, jak to tylko możliwe, choreografia potyczek do pięt nie dorastała tej z poprzedniego, świetnego "G", piosenki też były dużo słabsze, a barwni villaini bardzo szybko zaczęli być uśmiercani w najbardziej kliszowy, pozbawiony finezji sposób. Gdy zatem po zakończeniu GX ekipa za "Symphogeah" odpowiedzialna potwierdziła, że powstaną jeszcze kolejne dwa sezony, nie byłem zbyt optymistycznie nastawiony. Miałem poważne obawy, że będzie już tylko gorzej. Na całe szczęście jednak, AXZ okazało się bardzo miłym zaskoczeniem, przywracającym wykolejony pociąg na właściwe tory.

Akcja anime rozgrywa się niedługo po wydarzeniach z GX. Po powstrzymaniu Carol i jej Autoscorers, Hibiki i jej przyjaciółki muszą stawić czoła kolejnemu zagrożeniu. Tym razem będą to Bawarscy Iluminaci reprezentowani przez trio równie pięknych co niebezpiecznych alchemiczek - Saint-Germain, Cagliostro oraz Prelati - oraz samego założyciela stowarzyszenia - Adama Weishaupta. Przy pomocy swych nadnaturalnych zdolności i zakazanych technik planują oni wejść w posiadanie niebiańskiej potęgi, która umożliwi im urządzenie świata wedle własnego, idealnego porządku.

Pomysł na historię nie należy wcale do najoryginalniejszych, ale jeśli oglądaliście poprzednie sezony Symphogeara to raczej już do tego przywykliście i wiecie dobrze, że nie to się w tej serii liczy. Bajki te ogląda się przede wszystkim po to, by zobaczyć jakie to szalone, absurdalne, genialne w swej głupocie pomysły i zwroty akcji zaserwują nam twórcy. I pod tym względem AXZ wypada po prostu wyśmienicie. Już w pierwszym odcinku raczy nas tak cudownymi wariactwami jak skakanie po deszczu rakiet, odbijanie gołymi pięściami i łapanie pocisków wystrzelonych przez czołg, by odrzucić je z powrotem w jego kierunku, czy też unikanie wrogich głowic, przepuszczając je przez szeroko otwarte z obu stron drzwi helikoptera. Mało wam? To dodajmy jeszcze założyciela stowarzyszenia Iluminatów z impetem detonującego swoje ubrania i w pełni na golasa transmutującego ludzi w złoto za pomocą olbrzymiej kuli ognia. A czy wspomniałem już o taranowaniu wybuchowym dżipem zrodzonego z prastarego reliktu olbrzymiego węża? Najlepsze jest to, że takich cudactw jest coraz więcej z każdym kolejnym odcinkiem. Będą wyścigowe pojedynki na śmierć i życie na zatłoczonej autostradzie; ujeżdżanie wielkich mieczy transformujących się w rakiety taranujące wrogów; sczepianie się stopami celem zyskania większego przyspieszenia z podwójnej liczby dopalaczy na pancerzach; asekurowanie startu samolotu, poprzez zastępowanie odrąbanych mu kół,  i dużo, dużo więcej. Dopiero w ostatnich dwóch odcinkach seria traci - niestety - trochę parę i jej finał nie jest tak cudownie over the top, jak to co ma miejsce wcześniej. Jest lepszy od tego z GX, ale ciągle nie dorównuje fenomenalnemu domknięciu serii G. No i trochę nie podobało mi się jedno bullshitowe zagranie, wyglądające jak dopisane na kolanie.
Symphogear nie byłby Symphogearem, gdyby zabrakło nawiązań do bajek z wielkimi robotami - fani mechów z pewnością uśmiechną się szeroko widząc jak swymi atakami i pozami bohaterki nieustannie puszczają oko do takich tytułów jak m.in "Combattler V", "After War Gundam X", "Yuusha Raideen", "Yattaman", "Top o Nerae! Gunbuster", czy też "Getter Robo. Zaskakująco dużo było też w tym sezonie słynnego "Brave Perspective". Udało mi się naliczyć około 10 różnych jego przykładów. Z innych męskich rzeczy dostrzec można tutaj także nawiązania do "Hokuto no Ken", "JoJo's Bizzare Adventure", czy też po raz kolejny filmów z Jackie Chanem. Choć niestety i tym razem bez śpiewania pochodzących z nich piosenek. 
Postacie były tym aspektem, pod którym GX rozczarowało mnie najbardziej. Nie tylko ogłupiono koszmarnie główne trio bohaterek, ale też odsunięto na bok całą menażerię barwnych herosów drugoplanowych, uziemiając ich na łodzi podwodnej na cały sezon. Zabrakło nawet obowiązkowego training montage z Genjuro, czy też jego memicznego "GUNGNIR DATTO?!". Na całe szczęście, AXZ tych błędów nie powtarza. Bohaterki, choć ponownie muszą stawić czoła swojej trudnej przeszłości, to tym razem nie zachowują się jak skończone kretynki, przez co szybko udaje im się z osobistymi dramatami uporać i wrócić do heroicznego kopania tyłków. Szczególnie podobało mi się w jaki sposób ostatecznie rozwiązano problemy trapiące Marię. Bardzo fajny rozwój charakteru otrzymała także Kirika - odcinek jej poświęcony to chyba jeden z moich ulubionych w tym sezonie.  Niesamowicie podobała mi się zwłaszcza wygłoszona przez nią pod koniec przemowa. Dalej - strasznie ucieszyłem się też, gdy w jednym z odcinków Genjuro wrócił do akcji i postanowił osobiście pomóc bohaterkom w treningu. W tradycyjnym dla Symphogeara, szalonym stylu oczywiście. Przygotujcie się zatem na takie pyszne sceny jak blokowanie wybuchowych pięści Hibiki gołymi rękami, czy też łapanie rakiet wystrzelonych przez Chris... SAMYMI PALCAMI. Cholera, jakby Genjuro dostał własny relikt, to uratowałby świat w pojedynkę! Męski mentor nie jest jednak jedyną postacią, która wróciła do łask w tym sezonie - w kolejnym epizodzie bowiem, swoją szansę by zabłysnąć dostał także Ogawa, trenujący Kirikę oraz Shirabe przy użyciu swych imponujących technik ninja. Również ukochane słoneczko Hibiki - Miku - dostała więcej czasu ekranowego niż w GX i nawet - co również jest tradycją Symphogeara - miała okazję pomóc reszcie bohaterów w finałowej walce.
Villaini w tym sezonie również prezentują się bardo dobrze. Mają nawet własne konkretne motywacje, które choć nie są jakieś wybitnie oryginalne, to nie ograniczają się do dziecinnego bólu dupy, tak jak to było w przypadku Carol. Na front wysuwa się zdecydowanie waleczna Saint-Germain, mającą bardzo fajną dynamikę z Hibiki. Obie są równie zdeterminowane i przekonane o słuszności swoich poczynań, przez co dochodzi między nimi do ciekawego konfliktu i poszukiwania sposobu na jego rozwiązanie. Moją ulubioną nową bohaterką jest jednak zdecydowanie Cagliostro. Niesamowicie seksowna, pewna siebie, zalotna, świetnie przekonana o swoich wdziękach, kradnie po prostu cały show. Jej character acting jest tak cudownie bezbłędny - dziewczyna nieustannie fantastycznie pozuje, gestykuluje, zalotnie się uśmiecha i mruga., nawet przy wykonywaniu ataków specjalnych Dodajmy do tego jeszcze fantastyczne kwestie, usiane podtekstami i pełne śmiesznych żartów. Bardzo podobało mi się też, że Cagliostro nie tylko potrafiła dostarczyć widzom nieludzkich ilości rozrywki, ale też okazała się całkiem inteligentną postacią. Kolejnym villainem, którego całkiem polubiłem, był główny zły tego sezonu - Adam Weishaupt.  Dumny i pyszałkowaty, niesamowicie cool bishounen z zabawnymi interakcjami ze swoją mechaniczną waifu - Tiki. Jego character acting jest też niewiele gorszy niż ten prezentowany przez Cagliostro - wspomniałem już o detonowaniu z impetem własnych ubrań, by wyeksponować swoje umięśnione, idealne ciało i dokonać transmutacji. A do tego dochodzi jeszcze tańcowanie w jacuzzi, trzymając na rękach, wysoko w górze swoją kukiełkę; "tipowanie fedory"; blokowanie ataków przeciwników, ciskając w nich kapeluszem, dumnie przy tym pozując z szelmowskim uśmieszkiem; czy też cudownie durnowate, w mocno symphogearowym stylu, walczenie własną, urwaną kilka sekund wcześniej ręką. Podobnie jak to z finałową walką jednak, pod sam koniec z Adama uchodzi nieco para i nie jest już tak fun do obserwowania, jak przedtem.

Pod względem graficznym AXZ prezentuje bardzo wysoki poziom. Po raz kolejny dostajemy bardzo ładne, szczegółowe projekty postaci o kolorowych, inspirowanych skrzydłami, upierzeniem czy też zwierzęcymi uszami fryzurach. Nie zabrakło też oczywiście niesamowicie modnych ubranek i zwariowanych, kolorowych pancerzy transformujących się w pokręcone rodzaje uzbrojenia, z których seria słynie. Dochodzą do tego jeszcze bardzo solidne i zróżnicowane tła, pełne kolorów i detali. CGI jednak, jak to zawsze w przypadku Satelight było, jest plastikowe i brzydkie.
Animacja prezentuje się fenomenalnie. Płynna i dynamiczna, a dodatkowo usiana mnóstwem efektów specjalnych takich jak rozmycie, impact frames, lasery, rozbłyski, eksplozje i następujący po nich dym, czy też inne cuda. Spore wrażenie robią szczególnie potyczki, w których tego zdecydowanie najwięcej. Dodatkowo, ich choreografia została w większości znacznie poprawiona względem leniwych bitek z GX, dzięki czemu ogląda się je z jeszcze większą przyjemnością. Acz niestety muszę przyznać, że spora część finałowej potyczki z Adamem była pod względem choreografii dosyć rozczarowująca. Rekompensowały mi to jednak wszystkie starcia z Cagliostro, które były po prostu cudowne. Na pochwałę zasługują także przepyszne sceny transformacji. Te akurat robią się tylko lepsze z każdym kolejnym sezonem, i AXZ nie jest wyjątkiem. Każda z przemian nie tylko bardzo fajnie odzwierciedla charakter i styl walki poszczególnych bohaterek, ale też jest prawdziwą ucztą dla oczu i potrafi przyprawić o szybsze bicie serca. Najlepsze przemiany mają zdecydowanie Krysia, Kirika oraz Shirabe. Niesamowicie podobały mi się też bardzo pomysłowe, często przekraczające czwartą ścianę przejścia między scenami - przykładowo, zdarza się że Kirika próbuje tak mocno wcisnąć się w kadr, że aż rozsuwa na boki ten poprzedni!
Muzyka była kolejnym aspektem GX, który był dla mnie sporym rozczarowaniem. Wiele piosenek do pięt nie dorastało tym z poprzednich sezonów. Zwłaszcza te śpiewane przez Krysię, która do tej pory zawsze była absolutną zwyciężczynią w tej dziedzinie, brzmiały fatalnie. Bardzo miło jest mi zatem donieść, że i ten problem został w AXZ naprawiony. Wszystkie nowe character songi brzmią po prostu fenomenalnie. Do moich zdecydowanych faworytów zaliczają się "Gun Bullet XXX" w wykonaniu Krysi, "Stand Up Ready!" śpiewane przez Marię oraz "Melodious Moonlight" Shirabe. Strasznie podobały mi się też wszystkie nowe duety - w dodatku w wykonaniu takich par, których bym się nigdy nie spodziewał -  i trójkowe piosenki. Zwłaszcza ta w wykonaniu alchemiczek jest super i nie mogę się doczekać aż wyjdzie płyta z jej pełną wersją. No i w sumie nie powinienem tego liczyć jako element bajki, ale tak poza recenzją pochwalić muszę też większość drugich kawałków z płyty każdej postaci. Szczególnie druga piosenka Krysi jest fenomenalna - zaśpiewana z niesamowitą mocą, ze świetnym doborem instrumentów i wpadającą w ucho melodią. Za każdym razem gdy ją słyszę, automatycznie wyobrażam sobie Krysię jako pewną siebie księżniczkę w olbrzymim pałacu, biegającą tanecznym krokiem po wielkich jadalniach, sypialniach i innych pomieszczeniach, czy też zbiegającą po olbrzymich schodach, po których spuszczony został bogato zdobiony, czerwony dywan.
Wracając jednak do właściwej recenzji - pochwalić należy także reżyserię dźwięku. Efekty dźwiękowe nie tylko zostały świetnie dobrane, ale też bardzo fajnie zsynchronizowane z rozgrywającymi się na ekranie wydarzeniami, czy też nawet tempem i melodią piosenek. Dodajmy do tego jeszcze świetną grę aktorską - Symphogear zawsze miał absolutny "All-Star cast" i tym razem nie jest inaczej. Aoi Yuuki, Nana Mizuki, Ayahi Takagaki, Yoko Hikasa, Ai Kayano, Yoshino Nanjo - wszystkie te fenomenalne aktorki wracają i po raz kolejny dają czadu. Dołączają do nich także Minako Kotobuki w roli Sant-Germain, Rina Hidaka grająca Prelati czy też Shinichiro Miki jako Adam. Największym szokiem było jednak dla mnie to, że w rolę seksownej Cagliostro wcielił się... mężczyzna - Aoi Shouta. Jestem pod ogromnym wrażeniem jego barwy głosu i zdolności aktorskich, bo facet brzmi jak najprawdziwszy "nasienny demon"... n-no homo tho!

"Symphogear AXZ" było naprawdę, naprawdę cholernie fun! Zamiast silić się na durnowatą dramę jak robiło to GX, skupiło się bardziej na dostarczeniu tego, za co franczyzę o "Śpiewających Gundamach" kocham. Dostałem over the top cudactwa, dostałem pyszny character acting, dostałem fenomenalne piosenki. I choć finał nie był wybitnie dobry a i seria ogółem jeszcze do formy ze świetnego "G" nie wróciła, to wyraźnie widać, że jest znowu na dobrej drodze. Tak jak po GX nie byłem pewien, czy chcę by seria miała ciąg dalszy, tak po AXZ oczekuję nań z niecierpliwością.
A teraz przepraszam, idę po raz n-ty odsłuchać drugą piosenkę Krysi...

Typ Anime - Seria Telewizyjna
Rok produkcji - 2017
Pełny Tytuł: „Senki Zesshou Symphogear AXZ - By shedding many tears, the reality you face is...”
 Reżyseria: Katsumi Ono
Scenariusz: Akifumi Kaneko
Muzyka: Elements Garden, Fujima Hitoshi, Daisuke Kikuta, Mori Haruki
Gatunek: Powered Armor, Magical Girls, Ecchi, Science-Fiction, Komedia, Akcja
Liczba Odcinków: 13
Studio: Satelight
Ocena Recenzenta: 7/10

Screeny:






niedziela, 1 października 2017

Demoniczny Polymar kontra skorumpowana służba zdrowia - "The SoulTaker: Tamashii-gari (2001)

Przy okazji recenzji przygód uroczej Komugi wspominałem o niejakim "Soul Takerze" - serii, po której większość internetów jeździ niesamowicie, wyzywając ją od krawędziowych, niezrozumiałych, pseudofilozoficznych bełkotów. Spin-off z pielęgniarską wiedźmą spodobał mi się jednak tak bardzo, a i tyle razy już miałem okazję przekonać się, że ci wszyscy "poważni" chińskobajkowi krytycy kompletnie nie mają pojęcia o czym piszą, że postanowiłem mimo wszystko na "Duszodbieracza" się skusić. Warto było?

Date Kyosuke zostaje śmiertelnie dźgnięty nożem przez własną matkę. Z jakiegoś powodu jednak nie umiera i budzi się w mieszkaniu Mayi Misaki, która podaje się za jego młodszą siostrę. Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, kiedy podczas wizyty na pobliskim cmentarzu, zostaje zaatakowany przez lekarza psychopatę. Z pomocą przychodzi chłopakowi niejaki Shiro, który zaraz potem wciąga go w swoją walkę z tajemniczą organizacją Hospital, tropiącą byty nazywane "Flickers". Na tym jednak szokujących niespodzianek nie koniec, bowiem w trakcie jednego ze starć Kyosuke odkrywa, że posiada umiejętność przemiany w potężnego mutanta - tytułowego "Soul Takera".

"SoulTaker" zaczyna się w sposób bardzo nietypowy. Zostajemy rzuceni od razu w sam środek akcji, wszystko dzieje się strasznie szybko, bohaterowie rzucają jakimiś dziwnymi terminami, stos pytań piętrzy się błyskawicznie, a odpowiedzi nań brak. Nadgorliwych uspokajam jednak, że nie jest to bynajmniej wynik niekompetencji autorów. Z każdym kolejnym odcinkiem widać bowiem coraz wyraźniej, że to zabieg jak najbardziej przemyślany i celowy. Sposób prowadzenia narracji w "Soul Takerze" podobał mi się niesamowicie - bawi się on nieustannie z widzem, specjalnie mącąc mu w głowie i trzymając w niewiedzy. Stopniowo podsuwa mu kolejne elementy układanki, które powolutku zaczynają się łączyć w większą całość, ale równie często rzuca też fałszywymi tropami, zachęcając go w ten sposób do kombinowania na własną rękę. W efekcie historia w "Soul Takerze" opowiedziana, choć nie należy wcale do wybitnie skomplikowanych, to potrafi zaintrygować i trzymać w napięciu aż do samego końca. Choć co poniektórzy pewnie będą czuć się trochę rozczarowani, że całe to gmatwanie i zabawianie się z widzem prowadzi ostatecznie do dość prostego  i niezbyt odkrywczego zakończenia.
Kolejnym aspektem "Duszodbieracza", który bardzo mi się spodobał, byli bohaterowie. Zróżnicowani, o wyraźnie zarysowanych charakterach potrafią szybko zaskarbić sobie sympatię widza. Kyosuke to nie tylko zgrabnie napisany protagonista, ale też bardzo dobry proxy dla odbiorcy. Równie zagubiony i skonfundowany co widz, wraz z nim nieustannie poszukuje odpowiedzi na trapiące go pytania i próbuje dociec co jest prawdą, a co ułudą. Wszystko to ma oczywiście wpływ na jego stopniowy rozwój charakteru, z bardzo satysfakcjonującym finałem. Wcale nie gorzej wypadają bohaterowie poboczni. Luzacki Shiro, który w przygodach pielęgniarskiej wiedźmy pełnił jedynie rolę śmieszka menedżera, tutaj jest o wiele wyraźniej zarysowanym bohaterem z konkretnymi motywacjami i przeszłością. Prześliczna Komugi zaś, choć ciągle uwielbia cosplayować i jest bez pamięci zakochana w Kyosuke,  to jednak w "SoulTakerze" jest dodatkowo zaskakująco kompetentna i stanowi nieocenione wsparcie dla swych przyjaciół. Nadal ma też bardzo cięty język i potrafi niezwykle rozbawić swymi trafnymi komentarzami. Ale wiecie, co jest najfajniejsze? Że pomiędzy wszystkimi występującymi w serii bohaterami zostały nakreślone dość skomplikowane i przekonujące relacje. Prawie wszyscy - łącznie z postaciami trzecio i nawet dalszoplanowymi - są ze sobą ściśle powiązani i naprawdę wielkie brawa należą się autorom za to, że udało im się nad tym wszystkim zapanować w taki sposób, że nie przerodziło się to w jeden wielki bałagan.
No dobra, a jak jest z tą "krawędzią", na którą tak wielu odbiorców narzeka? A no momentami faktycznie można odnieść wrażenie, że niektóre dialogi czy sceny pisane były przez jakiegoś mhrocznego gimnazjalistę. Najbardziej rykłem chyba, kiedy w jednym z epizodów bohater zaczął wygłaszać pełną patosu przemowę, jak to życie nie jest bajką a potem jeszcze przyrównał się do Jezusa Chrystusa i zaczął nawijać o stygmatach. Momentami seria robi się też przesadnie krwawa i brutalna na pokaz, próbując jednocześnie serwować widzowi poważne rozważania natury teologicznej i psychologicznej. Nigdy jednak nie zmieniła się w pseudofilozoficzny bełkot do tego stopnia, żeby odechciało mi się poznać dalszy bieg historii.

Oprawa graficzna jest - krótko mówiąc - niesamowita. Gdybym miał wybrać jeden powód, dla którego koniecznie trzeba sięgnąć po "SoulTakera", to wskazałbym właśnie na nią. Projekty postaci narysowane zostały przez słynnego Akio Watanabe (znanego również jako Poyoyon Rock) i tak jak w przypadku "Komugi" są jeszcze utrzymane w jego starym, zdecydowanie lepszym niż obecny stylu. Mamy zatem do czynienia z wyrazistymi, schludnymi i niesamowicie ekspresywnymi postaciami o bardzo zróżnicowanych rysach twarzy, doskonałej mimice i mowie ciała. Bardzo spodobał mi się także design tytułowego SoulTakera, przypominający krzyżówkę między Devilmanem, Guyverem oraz Polymarem. Ale wiecie co, wszystkie te projekty postaci, choć bez wątpienia świetne, nie są wcale najlepszą częścią wizualiów "SoulTakera". To wyróżnienie należy się zdecydowanie fenomenalnym, surrealistycznym, niesamowicie klimatycznym tłom. Scenerie wyrwane jak z psychodelicznych snów, usiane dziwnymi latającymi obiektami; kolorowe witraże przedstawiające sceny Biblijne i postaci świętych; mroczne, przyprawiające o ciarki korytarze opuszczonych szpitali; olbrzymie metropolie, oświetlane jedynie przez lampy uliczne i światła z okien budynków; spowite mgłą, zapomniane przez wszystkich parki rozrywki obfitujące w pordzewiałe atrakcje; dziwaczne konstrukcje przypominające coś stworzonego przez starożytne, pozaziemskie cywilizacje. Dodajmy do tego jeszcze przepyszne operowanie oświetleniem i paletą kolorów, tak by z każdej ze scen wydobyć maksimum klimatu. No i to wszystko wspomagane jest przez fenomenalną reżyserię Akiyukiego Shinbo. Kompozycja kadrów prawie nigdy nie jest normalna, przejścia między scenami obfitują w intrygujące efekty, "kamera" zawsze ustawiona jest pod jakimś nietypowym kątem i często koncentruje się na tych aspektach danej sceny, które pozornie wydają się nie mieć żadnego związku z tym co w tej chwili najważniejsze, a tak naprawdę mają konkretny symbolizm etc. Wszystko to sprawia, że "SoulTaker" wygląda jak psychodeliczny sen, powstały w głowie reżysera gdy spał on zmagając się z wysoką gorączką. Świetnie komponuje się to ze wspomnianym wyżej nietypowym sposobem prowadzenia narracji, czyniąc cały seans jeszcze bardziej wciągającym i intrygującym.
Co animacji zaś się tyczy - również i ona wypada niezwykle solidnie. Bardzo płynna, okraszona odpowiednio dobranymi efektami i technikami takimi jak smearing, impact frames czy też . Szczególnie wrażenie robią zwłaszcza sceny potyczek między Kyosuke a kolejnymi dziwadłami ze Szpitala. Bardzo przypadł mi do gustu także świetnie pomyślany opening. Rozpoczyna się od fragmentu utrzymanego w konwencji starego filmu - pojawiają się nań liczne oznaki zużycia nośnika, na którym "został nagrany", a potem jeszcze dodatkowo mnóstwo ujęć wyglądających jakby zostały wyrwane z jakiejś kroniki filmowej, dokumentującej podejrzane eksperymenty. Przerywane jest to co chwilę trochę bardziej kolorowymi scenami z serialowej współczesności i takich przedstawiających bohaterów poruszających się po - momentami nad wyraz surrealistycznych - sceneriach. Wszystko to wygląda naprawdę świetnie i bardzo dobrze zapowiada seans, jaki nas czeka. A dodatkowo towarzyszy temu fenomenalna piosenka w wykonaniu fantastycznego JAM Project - jednego z najlepszych (jeśli nie najlepszego w ogóle) zespołów japońskich. A skoro o tym już mowa, to warto wspomnieć o fantastycznej ścieżce dźwiękowej SoulTakera. Za jej skomponowanie odpowiada nikt inny jak słynny Kow Ootani, który ma na swoim koncie mnóstwo fenomenalnych kompozycji. Stworzył on muzykę między innymi do takich tytułów jak "Blade of the Immortal", "Haibane Renmei", "Mobile Suit Gundam Wing" (o którym można powiedzieć wiele złego, ale muzykę miał fantastyczną), czy też "Outlaw Star". Nic dziwnego zatem, że muzyka w "SoulTakerze" jest idealnie dopasowana do rozgrywających się na ekranie wydarzeń i niesamowicie potęguję tajemniczą, oniryczną atmosferę produkcji. Bardzo dobrze prezentuje się również ogólna reżyseria dźwięku - efekty dźwiękowe nie dość, że pasują idealnie, to jeszcze doskonale wyważono ich natężenie, długość czy też rozmieszczenie w przestrzeni. Nie oczekiwałbym niczego mniej po geniuszu jakim jest Masafumi Mima.
Obowiązkowo trzeba też wspomnieć o grze aktorskiej. Bohaterom "SoulTakera" swych głosów użyczyła prawdziwa śmietanka japońskiego przemysłu głosowego. W rolach głównych występują Mitsuki Saiga (Rossiu z "Tengen Toppa Gurren Lagann", Tsukasa z serii "hack") Haruko Momoi (Maromi z "Paraonia Agent", Sun Seto z "Seto no Hanayome")  czy też Masaya Onosaka (Isaac z "Baccano!", Don Patch z "Bobobo-bo Bo-bobo"). Oprócz nich usłyszymy tutaj również Akiko Hiramatsu, Ikue Ootani, czy też Michiko Neyę.

Wbrew popularnej internetowej opinii "SoulTaker" nie jest wcale tytułem złym. Punktuje fantastycznym sposobem prowadzenia narracji, świetnie nakreślonymi bohaterami połączonymi bardzo rozbudowanymi relacjami oraz fenomenalną oprawą audiowizualną. I choć momentami faktycznie zdarza mu się za bardzo polecieć w krawędź i przesadzić z gmatwaniem dość prostej - jak się ostatecznie okazuje - opowieści, to wcale nie są to wady tak straszliwe, by zmienić go w niezdatny do oglądania gniot. Zdecydowanie warto dać mu szansę, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, gdy coraz mniej jest tytułów w tak fajny sposób bawiących się z odbiorcami

Typ Anime - Seria Telewizyjna
Rok produkcji - 2001
Pełny Tytuł: „The SoulTaker: Tamashii-gari”
 Reżyseria: Akiyuki Shinbo
Scenariusz: Sumio Uetake
Muzyka: Kow Otani
Gatunek: Horror, Mystery, Science-Fiction, Dramat, Akcja
Liczba Odcinków: 13
Studio: Tatsunoko Production, Kyoto Animation
Ocena Recenzenta: 7/10

Screeny: